Depresja, dzięki akcjom edukacyjnym, społecznym i medialnym przestała być tematem tabu. Coraz więcej o niej wiemy, a dzięki temu też osoby chore nie są już stygmatyzowane społecznie. Zdarza się jednak, że depresja jest słowem nadużywanym. Dlaczego tak się dzieje? Rozmawiamy o tym z Katarzyną Piaskowską-Kondrusik, lekarką psychiatrą z Ośrodka Uzależnień i Pomocy Psychologicznej Polana w Warszawie.
Jedną z ogromnych zalet szerzenia wiedzy o depresji jest znaczący wzrost świadomości na temat tej choroby. Jednak każdy kij ma dwa końce i z drugiej strony słowo depresja jest nadużywane. Jak Pani sądzi: z czego to wynika?
Katarzyna Piaskowska-Kondrusik: Ludzie obecnie generalnie nie pozwalają sobie na to, by mieć gorszy dzień. A przecież to normalne, że czasem człowiekowi jest smutno, czuje się samotny czy sfrustrowany, bez konkretnego powodu. A teraz doszliśmy do stanu, że jak komuś robi się trochę gorzej, jeden czy dwa dni słabiej psychicznie się czuje, to od razu mówi: mam depresję.
Przede wszystkim ludzie, zwłaszcza młodzi, żyją w zupełnie błędnym przekonaniu, że w życiu to ma być zawsze fajnie, super, dobrze. No i ma się dziać. Każdy weekend trzeba jakoś spędzić, gdzieś wyjść, zabawić się. A jak nic się nie dzieje, nikt się nie odezwał ze znajomych, nie ma napiętego harmonogramu zajęć, imprez i zabawy, to pojawiają się dół i depresja. Bo przecież – myśli taka osoba – jak nikt do mnie nie zadzwonił to znaczy, że mnie nie lubi, jestem nieważna. A co jak mi się nie chce wyjść w weekend i wolę spędzić go w domu w piżamie? To też na pewno depresja…
Tymczasem ogromna część tych ludzi pracuje intensywnie w ciągu tygodnia, od rana do nocy. Wstają w sobotę, nic im się nie chce. I to jest naturalne. Bo trudno, żeby w tę sobotę chciało im się po morderczym tygodniu zrywać, biec, zwłaszcza teraz, zimą czy jesienią. Trzeba dać sobie czas na odpoczynek, regenerację sił, zajęcie się sobą.
A czy depresję można udawać? Czy zdarzają się takie przypadki?
Katarzyna Piaskowska-Kondrusik: Udawać to raczej nie, ale w depresjach o podłożu nerwicowym często zdarza się, że chory ma „interes”, żeby źle się czuć. Mam na myśli tzw. wtórne korzyści z bycia chorym. Co to znaczy? Osoba chora w społecznym odczuciu wymaga pomocy, zaopiekowania się nią. W czasie choroby ma ograniczone możliwości działania, funkcjonowania, więc jej pomagamy. Choroba usprawiedliwia, zwalnia z czegoś. Taka osoba myśli sobie: „nie mogę czegoś robić, jestem chory, nie dam rady, nie mam siły”.
Nadużyciem byłoby stwierdzenie, że ktoś popada w depresję, bo mu jest tak wygodniej. To nie dzieje się w sposób uświadomiony, to nie jest celowe ani wyrafinowane działanie, a raczej ucieczka. Jeśli ktoś nie radzi sobie z czymś, bo nie nabył umiejętności racjonalnego rozwiązywania jakiegoś rodzaju problemów, to jego umysł robi taką sztuczkę, która polega na tym, że człowiek zaczyna się źle czuć.
To złe samopoczucie staje się pretekstem, żeby czegoś nie zrobić, np. nie załatwić sprawy w urzędzie skarbowym, bo to trudne, nieprzyjemne, może wiązać się z przykrymi konsekwencjami. „Przecież – myśli sobie chory – źle się czuję, nie mogę tego zrobić, nie dam rady”. Tak tłumaczy się przed sobą i innymi. Chory odczuwa oczywiście szereg objawów. A skoro źle się czuje, trudno tu podejrzewać jakieś cwaniactwo, choć oczywiście i takie sytuacje mogą się zdarzać.
Ale generalnie nie są to celowe działania. Chory skupia się na objawach, na złym samopoczuciu. Sam nie widzi tych tzw. wtórnych korzyści. Nie uświadamia sobie, że chorując coś sobie „załatwia”. Podobnie jest przy zaburzeniach lękowych. Lęk zawsze pojawia się „po coś”, też zwalnia z odpowiedzialności, pozwala uniknąć trudnej sytuacji.
Kto najczęściej nadużywa określenia „mam depresję”?
Katarzyna Piaskowska-Kondrusik: Na pewno ludzie uzależnieni. Regularnie pijący alkoholik ma obniżony nastrój, gorzej się czuje, ale nie z powodu depresji jako choroby. Bo przecież jeśli codziennie pije alkohol i jego mózg jest codziennie traktowany tym alkoholem, to jak ma się czuć? Nie ma szansy na dobre samopoczucie. Alkohol pity regularnie działa depresjotwórczo, czyli obniża nastrój. W dłuższej perspektywie mózg jest przytruty.
Rzadko się zdarza tak, że człowiek uzależniony najpierw przychodzi do psychoterapeuty, bo zazwyczaj albo nie wie, że ma problem, albo to wypiera, bo nie chcą się z tym zmierzyć. I jeśli taka osoba, która ma obniżony długotrwale nastrój przychodzi do mnie, do psychiatry, to zazwyczaj mówi, że ma depresję, że bardzo źle się czuje psychicznie. Ale jak dochodzi do wywiadu dotyczącego używek, to się okazuje, że pije. Codziennie. Pacjenci bardzo często w ogóle nie łączą złego samopoczucia z piciem, nie widzą przyczyny i skutku.
Czy to nie jest tak, że w oglądzie społecznym już lepiej mieć depresję niż być alkoholikiem? Stąd poszukiwanie pomocy u psychiatry zamiast u terapeuty uzależnień?
Katarzyna Piaskowska-Kondrusik: Tak właśnie jest. O depresji wiemy coraz więcej, w mediach mówi się na ten temat dużo, dlatego też ta choroba jest bardziej akceptowana społecznie niż alkoholizm, który ciągle jest postrzegany jak wybór. Poza tym ludziom uzależnionym wydaje się też, że depresję łatwiej wyleczą, bo na to lekarz przepisuje tabletkę, a na alkoholizm nie. Na dodatek wierzą, że ten lek po krótkim czasie przyniesie skutek i samo się wszystko rozwiąże, wyjaśni i zadzieje.
W przypadku alkoholizmu to tak nie działa i uzależnieni o tym wiedzą. Do tego pożegnanie się z alkoholem nie jest łatwe. A jak ma się depresję to od czasu do czasu przecież można sobie coś wypić, bo problemem nie jest uzależnienie, tylko depresja – sądzą chorzy. Stąd część uzależnionych pacjentów zgłasza się do psychiatry twierdząc, że mają depresję. Tymczasem jest im potrzebne leczenie odwykowe i poddanie się terapii uzależnień.